Ortega Cartel - Dobre czasy feat. Reno

Zaiste, wschód słońca był malowniczy. Ten wschód, który może czuć się pomijany podczas nadmorskich pobytów, gdy wszyscy tłumnie biją jedynie na zachody. Sam bym się nie spodziewał, że podczas weekendowego wypadu ilość wystąpień przemówi na jego korzyść i to do zera.

Firmowe imprezy integracyjne bywają różne. Niekiedy foty krążą po portalu wiocha.pl, a powroty do domów kończą się awanturami, innym razem wszyscy udają przed szefostwem jak świetnie się bawią i próbują się zintegrować między sobą za pomocą przygotowanych aktywności, co jest trudniejsze do złapania brat, niż twoja matka z jointem (Nowa Ziemia całą drogę na odsłuchach w busie). Ten wyjazd mogę określić tylko jednym słowem – zajebistość. I to nie dlatego, że szef razem z CV kilka miesięcy temu dostał w stopce maila link do tego bloga. Potrzebowałem tego jak skrzypiec futerał. Parę ostatnich wakacji w trybie chińskie dziecko skutecznie mnie od jakiegokolwiek wyjazdu odciągnęło. Tutaj sytuacja była dodatkowo ułatwiona, bo nie musiałem się o nic martwić. Owszem, obawiałem się, czy spędzanie weekendu w gronie ludzi, których i tak widzę 8h dziennie ma jakiś sens, zważywszy na to, że w większości to informatyczny klimat, na który od pewnego czasu mam alergię. Obawy okazały się totalnie bezsensowne.

Plan był standardowy: bus, plaża, grill, miasto, bus, rowery, plaża, miasto, bus. Celem podróży było Pobierowo, wiocha jak każda inna nadmorska – jedna główna ulica, zapach smażonego żarcia, co chwilę zejście na plażę. Dzień przed wyjazdem Wojtek z wielkim entuzjazmem w kółko powtarzał: o tej porze jutro będę pijany! Gdy przyrównałem jego zachowanie do gimbazy przyznał mi rację, jednak rozszerzył definicję o żonatych. Coś w tym kurde musi być, bo większość zaobrączkowanych miała przez cały wyjazd swój własny melanż. Jeszcze bus nie ruszył spod firmy, a zbieracze puszek mieliby już ładny utarg.

Trasa bez przygód obyć się nie mogła. Kierowca z tylko sobie wiadomych względów przegapił zjazd z S3 i pomknął na Wolin. Gdy się zorientował zaczął zawracać na środku drogi, a złośliwość rzeczy martwych już zrobiła co do niej należało. Bus stanął z dupą wystawioną na ataki nadjeżdżających. Próby odpalenia maszyny na nowo nie przynosiły żadnego skutku. Informatyczna myśl mówiąca, że jeśli coś nie działa, należy to najpierw wyłączyć i ponownie uruchomić nakazała nam po prostu wysiąść i wsiąść. O dziwo zadziałało.

Wieczorem już na miejscu postanowiliśmy zwiedzić wszystkie miejscowe kluby. Były dwa. Oba zgodnie zostały odrzucone we wstępnej selekcji, więc kreatywnie skierowaliśmy się do najbliższego monopola i usiedliśmy na jeszcze bliższej fontannie. Tam Janek i Kłoda zapoznali się z dwiema blondynkami z Poznania. Dziewczyny niefortunnie pochwaliły się, że pracują w SEO (ok, może to czytać ktoś spoza branży, więc najprościej napiszę, że chodzi w tym o to, żeby w googlach było wysoko), a że nasza firma się w tym dosyć mocno specjalizuje, to zostały trochę przemaglowane w temacie, po czym okazało się, że są po prostu przedstawicielkami handlowymi.

Po bardzo zaciętym turnieju cymbergaja nie bardzo było co robić, zwłaszcza że połowa już się zawinęła do domków. Jako że znany jestem z rzucania propozycji do całej grupy, z których potem sam się wykręcam zgłosiłem pomysł, że może by tak do wody. Chwyciło, jednak czując wiatr zimniejszy niż w ciągu dnia zrezygnowałem z przedsięwzięcia. Inni nie, usłyszałem tylko złożenie dwóch zwrotów najczęściej wypowiadanych przed śmiercią: ja tego nie zrobię? Potrzymaj mi piwo! Zacząłem się więc obawiać. Niesłusznie, bowiem jedyna strata to zegarek Kamila, który gdzieś tam się zawieruszył w piasku. Po wyjściu z wody wiatr stał się podobno jeszcze zimniejszy. Szybki look po plaży zaowocował wypatrzeniem sporej grupy ludzi przy ognisku, z gitarą, no sytuacja jak z filmu. Ludzie, jak się okazało, nie znali się tak całkowicie. Co chwile ktoś dochodził do grupki. Kamil został ponownie wyciągnięty do wody (co? On nie pójdzie?), a Kłoda zaczął swój festiwal, dzięki któremu wędruje do niego nagroda złotych ust wyjazdu. Usłyszawszy od jednej niewiasty, że ma na imię Ramona, sam przedstawił się jako Ramzes. A ona naprawdę miała tak na imię. I to na pierwsze. Zaznaczam to, bo sam często przedstawiam się swoim trzecim.

I to właśnie wtedy widziałem ten wschód słońca ze wstępu. A potem na plaży pojawili się panowie z wykrywaczami metalu. I kilka psiaków. Jednemu tak się spodobał nasz ogniskowy klimat, że został na dłużej. Na tyle dłużej, że ze zmęczenia padł w piasku między ludźmi i nie przeszkadzało mu ogólne zawodzenie kolejnych piosenek. W końcu trzeba było się zbierać, ale ustawiliśmy się na następny wieczór. Gitarzysta wskoczył w śpiwór i zaległ na plaży, ale niestety nie uwolnił się od nas całkowicie, bo powróciwszy do ośrodka zorientowaliśmy się, że mamy tylko 3 piwa na 5 osób, a że otwarty monopol znajdował się na drugim końcu miasta, to postanowiliśmy wracać znowu plażą. Przechodząc w rejonach jego (gitarzysty, bo poprzednie zdanie było tak długie, że można było już zapomnieć o czym piszę) kimania Wojtek momentalnie zaintonował znaną i lubianą przyśpiewkę A melanż trwa… W rekompensacie Janek zostawił mu pół piwa. Pierwszy dzień zakończył się o 7 rano…

…a drugi zaczął już 3 godziny później. Był jeden prosty powód, który z każdym kolejnym piwem w nocy śmieszył nas coraz bardziej – rowery o 12 w Świnoujściu. Nie chcąc ryzykować ze względu na znikomą ilość krwi płynącej w alkoholu, sprytnie wykręciłem się z jazdy. Myślałem zresztą, że zrobi to więcej osób, jednak licznik zatrzymał się na czterech. Okazało się to bardzo dobrym posunięciem, najpierw widząc, że mamy jechać na rowerach miejskich, co na trasę 35km jest mało komfortową opcją, później widząc stan uczestniczących w jeździe. W ich oczach było tyle radości życia co u amerykańskiego dziecka po minięciu na ulicy fast fooda. Ja za to wraz z Kłodą zwiedziłem Świnoujście w poszukiwaniu bankomatu, by potem przeleżeć cały dostępny czas na plaży. Soł macz łin.

Wieczorem znowu pojawiliśmy się na plaży, umówieni dzień wcześniej z ekipą od gitary i ogniska. Niestety nie uświadczyliśmy ani jednego, ani drugiego, jedynie wprawne oko Wojtka rozpoznało siedzące na schodach dwie niewiasty – Agnieszkę i wspomnianą już wcześniej Ramonę. Agnieszka wygrała kupon na pozdrowienia, bo zainteresowana notatkami, które co chwilę robiłem na telefonie, oraz tym, że ktoś gdzieś coś wspomniał o blogu, zapytała o adres i żeby nie zapomnieć wysłała SMSem do koleżanki. Ta nie bardzo wiedząc o co chodzi pomyślała, że zabrakło pieniędzy. W międzyczasie niedaleko nas przeszły dwie lekko wstawione panny. Jedna odczuła empirycznie czym jest grawitacja i tak się jej to spodobało, że nie miała ochoty wstawać. A może miała, tylko nie mogła? Mniejsza z tym, Kłoda kontynuował swój bieg po najlepszego mówcę, komentując to prostym zdaniem: wezmę do domu, umyję i będzie moja. Potem dorzucił coś o napędzie na cztery łapy, a jak już koleżanka się jakimś cudem podniosła to otrzymała od nas wszystkich konkretną owację. Musiała poczuć się doceniona, bo aż się dosiadła. Po twoim zachowaniu myślałem, że mieszkacie na plaży – Kłoda nie zwalniał tempa. Dowiedzieliśmy się, że o 5:30 mają pociąg do Wrocławia na rozmowę na studia, patrząc na zegarek pomyślałem no to pojechałyście. Powtórzyły tę informację jeszcze parę razy. Tak samo zresztą jak to, że tutaj śpią w jednym łóżku. Arek chcąc się chyba wpasować w konwencję stwierdził: to że śpicie w jednym łóżku zabrzmiało… jakbyście spały w jednym łóżku.

Impreza znowu potrwała do wczesnych godzin porannych, a Kłoda nadal swoje. Janek w jakimś kontekście, którego nie chciało mi się zapamiętać stwierdził, że psy są głupie, a nasz mistrz ciętej riposty nie kazał na siebie długo czekać: dla kogoś z Wielgowa wszystko, co nie daje mleka jest głupie. Na sam koniec dorzucił jeszcze, że jak ktoś ma pecha to i palec w dupie złamie. Kontekst również szerzej nieznany, albowiem zostało mi to tylko przekazane przez świadków, jako że ostatniego dnia już odpuściłem plażowanie i czillowałem w oczekiwaniu na powrót.

Nie muszę chyba wspominać, że pierwszy dzień w pracy był mało produktywny?

PS. Długi tekst po długiej przerwie, jak widać musi się wydarzyć coś naprawdę inspirującego, żebym ruszył dupę do klawiatury i nastukał tych parę(naście) zdań.



komentarzy 5 do “Ortega Cartel – Dobre czasy feat. Reno”

  1. Agnieszka napisał(a):

    Oczywiście dziekuje za pozdrowienia ;D i pamietam co obiecalam ;) a wiec wymieniam tych co kojarze oczywiscie Ciebie, Adwokata (Kamil), Kłoda, Wojtek, Janusz, brat Janusza (prawie jak rudy dj z Wrocławia ;D), jakis Bartek (twarzy nie widzialam) no i szefa chyba tez pokazywales ale jeszcze bylo przed wschodem slonca, wiec tez nie wiem jak wyglada ;D

  2. Wojtek napisał(a):

    https://fbcdn-sphotos-c-a.akamaihd.net/hphotos-ak-frc3/1000476_612177588800990_1261508925_n.jpg

  3. Bartek napisał(a):

    myślę, że jak byś opisywał piasek na tej plaży,
    to zrobił byś porównywalne wrażenie do powyższego,

  4. Paweł napisał(a):

    Hmmm już kończy się wrzesień, studenci już dawno w akademikach, a na niemamdrobnych ostatni wpis z 8/7/2013! WTF :D

  5. Szczepan napisał(a):

    biję się w pierś! jestem świadomy tak karygodnego zaniedbania ;) kolejny już raz obiecuję poprawę :D

Zostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *