Quebonafide – Trip

| 11/maj/2015

Moje podróże zawierają się w odległościach, do których opłacalne jeszcze jest użycie auta. Tym razem K. oznajmiła mi niespodziewanie, że wyruszymy nieco dalej.

Z wszelkich opisów wynika, że Bergamo to nieduża miejscowość leżąca niedaleko Mediolanu. Znana jest głównie z tego, że posiada lotnisko, w kierunku którego odbywają się tanie loty. I tu pojawia się magiczne słowo lot, albowiem nigdy wcześniej nie korzystałem z dobrodziejstw transportu powietrznego, a przy okazji dysponuję lękiem wysokości i galopującą wyobraźnią.

No dobra, nie było tak strasznie. Wcześniej nagadali mi takich okropności o wielce nieprzyjemnych uczuciach, że to co poczułem było tylko delikatnym szturchnięciem, w porównaniu z tym, czego się spodziewałem. Nie wywaliło mi wnętrzności na drugą stronę, a wbijanie w fotel podczas startu było nawet przyjemne. Poza tym najbardziej zapamiętałem pantomimę stewardes odgrywaną na samym początku przy akompaniamencie lektora mówiącego o różnych zasadach bezpieczeństwa. Rozbawiło mnie to tak bardzo, że mimo masakrycznego zmęczenia w drodze powrotnej powstrzymywałem sen, by zobaczyć to jeszcze raz. I było jeszcze zabawniej, bo pojawił się włoski steward, w którego minie było widać całą gamę zażenowania.

Liczyłem także na google maps na żywo, podziwiając widoki z góry, jednak solidna warstwa chmur już po paru minutach powiedziała mi takiego wała!. W pewnym momencie zauważyłem tylko pasma górskie, pokryte śniegiem, które właśnie dzięki niemu jako tako się przebijały. To podobno były Alpy.

Lądowanie było przewidziane w piątek 1 maja paręnaście minut po godzinie 20, więc było już ciemno. Usłyszeliśmy od Marcina, że jego mama była bardzo przerażona, gdy jej o tym opowiadał. No bo przecież jak taki samolot wyląduje po ciemku? A jednak, oszukał przeznaczenie. Cwany hultaj.

Lotnisko w Bergamo oddalone jest od centrum miasta o około 10 minut jazdy autobusem. W ogóle komunikacja miejska składa się tak naprawdę z kilku linii, jednak każda z nich ma parę wersji trasy, co jest oznaczane odpowiednią literą przy numerze. Bardzo dobrze oznaczony jest kurs na lotnisko, albowiem obok cyferki 1 widnieje ikonka samolotu. Więcej o autobusach za chwilę.

Nasz nocleg znajdował się w samym centrum, niedaleko dworca kolejowego, przy głównej ulicy Papa Giovanni XXIII. Mieliśmy nocować ze dwa skrzyżowania bliżej dworca, jednak kilka dni przed wylotem Michał dostał telefon od właścicielki, że mają lityl isiu. Teraz krótki test z historii. Kto wymyślił akwedukty? Włosi. Ten wspomniany mały problem, to była wywalona kanalizacja w docelowym miejscu noclegowym. Na szczęście sytuacja została ogarnięta zaproponowaniem nam pokoju, który przy poszukiwaniach odrzuciliśmy, ze względu na zbyt wysoki koszt. W cenie tańszego pokoju. Można? Można.

Sympatyczny Włoch wytłumaczył nam wszystkie niuanse oraz pokazał kuchnię, z której można było korzystać do woli przy śniadaniach, a zaopatrzona była całkiem nieźle. Tyle, że po włosku, czyli bardzo lekko: chleb tostowy, dżemy, jogurty, jabłka i kawa z herbatą. Jako, że było już przed 22 to polecił nam jeszcze restaurację, w której można zjeść klasycznie po ichniemu. Było to pierwsze miejsce po lotnisku i noclegu, które odwiedziliśmy. Wszyscy rzucili się na pizze, ale nie wszyscy trafili z rodzajem. Ja wyszedłem z założenia, że jak mam jeść coś włoskiego, to niech będzie to naprawdę podstawowa wersja, więc wjechała prosciutto, która smakowała przegenialnie. K. wzięła sobie romanę, czego bardzo żałowała, bo przez obecność anchois była przesadnie słona.

Dzień zakończyliśmy krótkim spacerkiem w stronę widocznego z daleka górnego miasta, jednak bez większej spiny, bo dochodziła już północ, a na samo Bergamo mieliśmy przeznaczoną całą niedzielę. Ciągle nie miałem wrażenia, że opuściłem Polskę, bo centrum nie różniło się zbytnio od naszych miast, poza włoskimi napisami.

 

Centrum Bergamo

***

Pobudka po 7 nie należy do standardowych podczas majowego weekendu, jednak chcieliśmy z samego rana jechać do Mediolanu. Pociąg mieliśmy kilka minut po 9, jechał około 40 minut i udowodnił, że w Polsce wcale nie mamy najbrzydszych wagonów. Za to dworzec Milano Centrale udowadniał, że budynki mamy okropne. Na samej stacji złapałem darmowe wi-fi, dzięki któremu zrobiłem to, po co głównie tam jechałem – opublikowałem na fejsie post nawiązujący do słynnego zdania wykrzyczanego w Top Model. Według Michała w Mediolanie zobaczyliśmy wszystkie warte uwagi rzeczy. Dobrze, że obie były obok siebie. Miał na myśli katedrę Duomo i Galerię Wiktora Emmanuela. Ja osobiście zajrzałbym też na San Siro, jednak to już obok nie było, a chętnych do odwiedzenia Stadionu Giuseppe Meazzy wśród współpodróżujących nie znalazłem. Trudno, innym razem.

 

Dworzec w Mediolanie

Do wspomnianego zagłębia atrakcji jedzie się kilka przystanków metrem z dworca głównego i nawet wychodzi się z podziemi prosto na plac przed katedrą. A tutaj z miejsca jest się atakowanym przez ciemniejszych mieszkańców tej planety. W ogóle we Włoszech jest ich masakrycznie dużo, ja myślałem, że tylko Balotelli. Od razu próbują wciskać jakieś bransoletki ze sznurków, książki i patyki do selfie. Najlepszą strategią jest od nich uciekać, albo jeszcze szybciej. Jeśli uda im się coś wcisnąć to zaczynają otaczać żądając zapłaty, która jest zupełnie niewspółmierna do wartości wciśniętej rzeczy. Bardzo psują swoim zachowaniem odbiór samych atrakcji wokół.

Około 14 siedzieliśmy znowu w pociągu, tym razem do Lecco. Podróż znowu trwała 40 minut, a na miejscu po prostu jezioro, a wokół niego góry. No nie powiem, przyjemny widoczek. Tak przyjemny, że większość czasu spędziliśmy po prostu siedząc (bądź leżąc) nad jeziorem, z małą przerwą na spacerek przez miasto w celu m.in. zjedzenia. Chcieliśmy coś innego niż pizza, jednak okazało się, że lokal, który znaleźliśmy, serwuje tylko ją, a lenistwo przekonało nas, że to nic nie szkodzi. Tym razem wybór był mniejszy i grupa nauczona doświadczeniem dnia poprzedniego zamówiła w większości prosciutto. Było delikatnie słabiej niż wczoraj, ale nadal pysznie.

 

Jezioro w Lecco

Nie zgadniecie ile czasu jechał pociąg z Lecco do Bergamo. Tak, około 40 minut. Takim oto sposobem zrobiliśmy trasę porównywalną do trójkąta równobocznego po czym ruszyliśmy znowu na lekki spacerek w inne rejony miasta niż dnia poprzedniego.

***

Niedziela miała upłynąć pod znakiem samego Bergamo. Jak już wspominałem istnieje tam górne miasto, które to dopiero przywołuje na myśl ten prawdziwy włoski klimat, tworzony przez wąskie, brukowane uliczki między wysokimi i starymi budynkami. Dodatkowo prowadzi do niego kolejka Funicolare, na którą obowiązuje bilet komunikacji miejskiej.

 

Górne Bergamo

Jest też druga kolejka, znajdująca się po drugiej stronie górnego miasta, prowadząca jeszcze wyżej, z tym że po jej opuszczeniu nie widać nic ciekawego. Pewna starsza Włoszka widząc nasze zdziwienie zakomunikowała, że kawałek dalej jest bella panorama, co też postanowiliśmy sprawdzić i faktycznie było bella.

 

Bella panorama

Tak naprawdę w tym górnym mieście spędziłem dosłownie moment w ciągu dnia, bo na niedzielę miałem zupełnie inny plan niż zwiedzanie i udawanie zachwytu nad architekturą. Jeszcze przed wyjazdem sprawdziłem terminarz Serie A, z którego wynikało, że tego dnia o 15 w Mediolanie gra Inter z Chievo Verona. Wiedząc jednak o planowanym pobycie w Mediolanie dzień wcześniej sprawdziłem także grającą w Bergamo Atalantę. Szczerze mówiąc, nawet przy moim zainteresowaniu futbolem, bardzo byłem zdziwiony, że ten klub, który znam głównie z tego, że pojawia się jako pierwszy w Fifie, przy wyborze ligi włoskiej, pochodzi z odwiedzanego przeze mnie Bergamo. Co prawda nie jest to klub pokroju Interu, ale mimo to miałem szczęście, bo grali z Lazio Rzym, którego już z kolei nie trzeba szerzej opisywać. O ile strona internetowa Interu miała możliwość wyboru języka, dzięki czemu łatwo się po niej poruszałem, tak strona Atalanty była tylko i wyłącznie w wersji włoskiej. Znalazłem tam co prawda ceny biletów, jednak za nic nie dało się dopasować do konkretnego umiejscowienia na stadionie, nawet po przetłumaczeniu w koślawy sposób nazw trybun. Jednak najważniejszego się dowiedziałem – najtańsza wejściówka wyniesie mnie 15 euro.

Znalazłem nawet chętnego towarzysza mojej misji w osobie Marcina i z samego rana, czyli chwilę po 10, ruszyliśmy na stadion, by zaopatrzyć się w bilety zawczasu, na chwilę dołączyć do zwiedzającej górne miasto reszty i wrócić już bezpośrednio na mecz. Oczywiście sprawdziłem na mapach google sposób dotarcia na miejsce, szczególnie zapamiętałem przystanek, na którym mamy wysiąść – Porta Nuova. Dotarłszy do miejsca, w którym mieliśmy złapać autobus, zauważyłem, że wszystkie tam jadą. No to super! Chciałem się lepiej zorientować, więc zacząłem studiować rozkłady szukając wśród nich przystanku na którym jesteśmy. Tabliczka głosiła nazwę Fermata, ale za nic nie mogłem go znaleźć. Podjechała 2, wsiedliśmy, jedziemy. Zadowoleni rozmawiamy na temat oczekiwań i różnic, między ligą polską, a włoską. Nagle Autobus się zatrzymuje i wszyscy wysiadają. Widzimy cos w rodzaju pętli i cmentarz. Odpaliłem mapę w tablecie, a GPS wskazał naszą pozycję. Byliśmy niecałe 2km od stadionu, a tutaj bez neta nie bardzo miałem jak wyszukać trasę. Ruszyliśmy zdezorientowani, uznając, że najwyżej złapiemy coś po drodze, jeśli się trafi. Trafiło się. Linia 11. Na rozkładzie Porta Nuova. Wsiadamy. Jedziemy. Kropka na GPS podejrzanie się oddala od stadionu. Co jest nie tak z tymi rozkładami? Postanowiliśmy tym razem bezpiecznie dotrzeć o własnych siłach. Prawie rozegraliśmy swój własny mecz, bo cała podróż z centrum, łącznie z błądzeniem i wywożeniem przez wspomniane autobusy trwała około 90 minut. Na przystanku pod stadionem również było napisane Fermata, a nie żadne Porta Nuova. Coś mi zaczęło świtać. Opaliłem słownik włosko-polski. No masz. Fermata to po prostu przystanek. Świetnie. Przy okazji była mapa całej komunikacji miejskiej. Owszem, istnieje takie miejsce jak Porta Nuova, ale to tam, gdzie zaczynaliśmy naszą podróż, samo centrum! Nic dziwnego, że wszystkie autobusy stamtąd, miały to miejsce w rozkładzie.

Mądrzejsi o nową wiedzę na temat włoskich autobusów ruszyliśmy w poszukiwaniu kasy biletowej na stadionie, który delikatnie mówiąc, z zewnątrz nie powalał. Parę miejsc było podpisanych biglietteria, jednak wszystkie pozamykane. Była 11:50 i doświadczenie życiowe przypomniało mi, że u nas w Szczecinie w niedzielę meczową kasy biletowe otwierane są 3 godziny przed rozpoczęciem. Odczekaliśmy 10 minut i jak na komendę otworzyło się kilka okienek. Nadal nie wiedząc nic o rozmieszczeniu poszczególnych trybun na obiekcie zapytaliśmy sympatycznej Włoszki w kasie o widoki w najtańszych opcjach. Jakby nigdy nic odpowiedziała, że za 15 euro to tylko obie Curvy. Jak nietrudno się domyślić, były to sektory na łuku. Ponownie odezwało się doświadczenie życiowe, przypominające, że na łukach bywają sektory ultrasów, wśród których niekoniecznie chcieliśmy wylądować. Pani w kasie wytłumaczyła nam wszystko na spokojnie, używając co chwilę dźwięcznego słowa curva, dzięki czemu czuliśmy się zupełnie jak w domu. Trzymając w rękach nasze wejściówki dołączyliśmy do reszty grupy w górnym mieście, by chwilę przed 15 wrócić już na sam mecz.

Nawet wyuczony już na pamięć rozkład jazdy nie pomoże w dniu meczowym, a to z powodu zamykania ulic wokół samego stadionu. Na szczęście tym razem mogliśmy się trzymać ludzi w czarno-niebieskich barwach. Przekomicznie wyglądają puby wokół stadionu. W Polsce to wiadomo, browar leje się do porzygu. A tam? Pełna kulturka, przyodziani w barwy jegomoście stoją z lampkami wina, trochę jakby przypadkowo trafili na wystawny bal. A do tego szaliki z nazwą ultrasowej trybuny Curva nord. Przy samym stadionie znajdował się całkiem spory plac, który można było uznać za parking. I poniekąd nim był. Poniekąd, bo nie było tam żadnego samochodu. Same skutery. Ale naprawdę mnóstwo. Jeden na drugim. Przy samym wejściu uświadomiłem sobie, że język włoski to tak naprawdę wyrazy z angielskiego, czy nawet czasami polskiego, ale z dodaną losową samogłoską na końcu. Przykładowo na samym początku chcieli ode mnie dokument, by potwierdzić nazwisko zapisane na bilecie, więc usłyszałem documento. Już za kołowrotkami, gdy nadszedł czas obmacywania, pan ochroniarz wyczuł w mojej torbie coś podłużnego, przez co kazał mi ją otworzyć. Gdy zobaczył parasolkę, kupioną dzień wcześniej przez K. powiedział tylko: Umbrello, perfecto, grazie!

Stadio Atleti Azzurri d'Italia

Na biletach mieliśmy jakieś określone miejsca, rzędy, sektory, a zastaliśmy tylko betonowe schody, które okazały się miejscami stojącymi. Na szczęście nikt nie stał, a niektórzy mieli nawet poduszeczki w barwach Atalanty, by nadać widowisku chociaż krzty komfortu. Młody Włoch zapytany gdzie są nasze miejsca, odpowiedział, że gdziekolwiek. Przyjemnie. Zajęliśmy rząd na samej górze i oczekiwaliśmy na mecz. W sumie sam stadion dużo się nie różnił od tego, który podziwiam co 2 tygodnie za sprawą meczów Pogoni. Tyle tylko, że miał zadaszone całe dwie trybuny, a nie jak w Szczecinie, ledwo dwa sektory. No i był zamknięty, a nie w kształcie podkowy. Nad trybuną ultrasów po drugiej stronie rozpościerał się imponujący widok gór. Reszta bardzo podobnie, a nawet miejscami gorzej, szczególnie w temacie toalet. To znowu są ci Włosi, którzy wymyślili kanalizację?

 

Toaleta na stadionie

Szczerze mówiąc, nie znałem żadnego nazwiska z piłkarzy Atalanty. W Lazio z kolei liczyłem na Mirka Klose, którego jednak nie było nawet na ławce. O samym meczu nie będę się rozpisywał, poziom zdecydowanie na plus, nawet w wykonaniu 4 od końca drużyny. W trakcie nawet się wkręciłem w emocjonowanie udanymi akcjami gospodarzy i to nie tylko ze względu na bezpieczeństwo wśród mieszkańców Bergamo. Naprawdę czuć było ten klimat. A co się działo, gdy Atalanta strzeliła na 1:0. Masakra. W życiu nie widziałem takiej radości z bramki, zwłaszcza, że Włosi są już normalnie mega głośni. Co ciekawe sektor fanów Lazio był odgrodzony jedynie wysoką siatką. Żadnego sektora buforowego, żadnych ochroniarzy pomiędzy. Wyższa kultura. Chociaż pod nami na sektorze znajdowała się wydzielona grupka ultrasów, którzy prawdopodobnie mieli za zadnie jedynie szyderę z fanów drużyny przyjezdnej. Tak przynajmniej wnioskuję po częstym wymienianiu ich nazwy oraz gestach wykonywanych środkowym palcem w ich stronę. Spotkanie zakończyło się wynikiem 1:1, co spowodowało strącenie rzymian z pozycji wicelidera tabeli.

Lot powrotny mieliśmy w poniedziałek o 6 rano. Ostatni autobus z centrum na lotnisko odjeżdżał chwilę po północy. Czekaliśmy na niego popijając napoje procentowe w górnym mieściei przy okazji podziwiając nocny widok na lotnisko w oddali. Nie przypuszczałem, że tam jest taki przemiał. Gdy jeden samolot startował, to było już widać kolejny, który miał lądować. I tak na zmianę. Około 8 byliśmy w Berlinie, doliczając oczekiwanie tam i samą jazdę busem przed 13 powitaliśmy Szczecin.

 

 



1 Komentarz do “Quebonafide – Trip”

  1. Kompot napisał(a):

    „Cwany hultaj” mnie mocno rozbawił :D

Zostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *