Sobota - "Wbrew wszelkim prognozom"

Stało się. Zakończyłem studia z tytułem inżyniera. Nie to żebym czuł jakąś różnicę w sobie z tego powodu. Niemniej większy luz jest zauważalny. Oj, coś czuję, że to będzie długi wpis.

Poniższa treść rodziła się w mojej głowie podczas powrotu z opijania wspomnianego wydarzenia. Wziąłem to w kursywę, bo ciężko nazwać trzy piwa w akademiku opijaniem. Cóż, tak jakoś się złożyło, że na dalszą część nikt oprócz mnie nie miał planów. Spoko, zaczyna się weekend.

Nie obyło się bez wspominania początków tej drogi. Jak to wszystko szybko zleciało. Ile ludzi po drodze odpadło. Pamiętny pierwszy semestr, kiedy to szkoła zmieniła się w uczelnię, lekcje w zajęcia, a sekretariat w dziekanat. W ciągu przerwy między zajęciami musieliśmy dojeżdżać z naszego wydziału na odludziu do budynku międzywydziałowego znajdującego się w centrum. Czasami udało się wcisnąć do kogoś z samochodem, jednak zwykle miejsca były pozajmowane przez innych zmotoryzowanych, którzy się dogadywali między sobą na dyżury podwożenia. Co jest naturalne i zrozumiałe. Ja swojej maszyny dorobiłem się semestr później, kiedy wszystkie zajęcia odbywały się już w jednym miejscu.

Zaczynało nas około 150 osób, w tej chwili po obronie jest może 15, kilka jeszcze czeka, reszta gdzieś zaginęła w akcji. Z semestru na semestr było coraz luźniej, poznawałem patenty, na których można było zdawać egzaminy, w każdej następnej sesji coraz mniej poprawek. Nawet zacząłem rozumieć o czym mówią na wykładach. W pewnym momencie trochę się opuściłem imprezowo, na szczęście szybko mi przeszło. Trzeci semestr, uznawany najgorszym ze wszystkich był pierwszym na czysto, dodatkowo uporałem się wtedy z dwoma większymi zaległościami. Zaczęło być z górki. W duecie z Trampkiem mieliśmy do perfekcji opanowane udawanie, że prezentowane zadanie jest naszego autorstwa. Nabierało się na to, bądź też chciało nabierać wiele sław wydziałowych. Ważne, że skutecznie.

Zresztą zawsze było po linii najmniejszego oporu, na co sporo egzaminatorów zwracało uwagę. Poniekąd, dzięki temu często byłem zapamiętywany. To był chyba przedmiot Systemy wbudowane, należało napisać program, który by migał diodą. Znalazłem gdzieś kod na samo świecenie.

– to nie działa
– trochę działa…
– a co by pan zrobił w samochodzie bez hamulców?
– jechałbym powoli hamując silnikiem lub ręcznym

Odpowiedź była na wszystko, niekoniecznie taka, jaka była oczekiwana. Powtórzę się. Ważne, że skutecznie. Trochę inaczej było na egzaminie z Elektroniki, na którym prowadzący się zorientował, że zna mojego wujka, po czym oznajmił mi, że nie zdałem zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Na koniec dodał: To tak, żeby nikt nie myślał, że u mnie można zdać dzięki jakimś koneksjom. Co ciekawe na poprawce też nie dał mi się wykazać. Jednak wtedy już wpis dostałem.

Znałem wszystkie legendy o dziekanatach krążące po różnych uczelniach. I jeśli chodzi o mój wydział żadna się nie sprawdziła. Panie na Wydziale Informatyki są przykładem na słownikową definicję kulturalnego podejścia. Nigdy nie miałem problemu żeby coś załatwić, zawsze mogłem liczyć na pomoc. No i zawsze byłem witany z uśmiechem. To ważne, bo w tym pomieszczeniu rozgrywało się sporo krytycznych sytuacji.

Nie wszystko jednak było takie miłe. Pewna prowadząca potrafiła nam wprost powiedzieć, że marnujemy prąd, za który ona płaci w swoich podatkach, a gdy spotkaliśmy się na kolejnym semestrze zaskoczona zapytała: To pan jeszcze nie odpadł? Albo termin ważności egzaminu u innego prowadzącego, trzeba było zgłosić się po wpis w ciągu miesiąca, bo potem przepadał. Na ostatnim semestrze zorientował się, że to trochę niezgodne z regulaminem, lepiej późno niż wcale. Z samym wpisem też nie było tak łatwo, kazał zostawić indeks jednego dnia i odebrać po pewnym czasie. Nie potrafił określić jakim. Przez tydzień można było przychodzić, a on się coraz bardziej irytował, że wymagam od niego, aby w 15 sekund podpisał jedną rubryczkę.

Wszystko ma swój koniec. Studia także. No, może nie jest to definitywny koniec tej formy edukacji. W każdym razie w tym wypadku należało napisać pracę inżynierską (zaskoczenie, co?) plus w zależności od tematu dodatkowo prototyp aplikacji. Promotorzy zawsze powtarzają, że w 2 miesiące nie da się tego zrobić. Naiwni. W miesiąc by się dało. Akurat ja, zaplanowałem to sobie na trzy. Chciałem pozdawać wszystkie egzaminy i dopiero, biorąc przedłużenie terminu zająć się tylko tym. Dzięki temu przeszło to relatywnie bez spiny. Przez cały ten czas towarzyszył mi serial How i met your mother, który zacząłem oglądać chwilę przed. Nie była to świadoma i przemyślana decyzja, że akurat w tym czasie to zrobiłem. Po prostu usłyszałem od jednej niewiasty, że przypominam jej Barneya wspominając ciągle o jakichś zasadach. Musiałem sprawdzić, czy przypadkiem mnie nie obraża. No i fakt, pomyliła się. Grubo na wyrost. A ja się wciągnąłem w to narzędzie szatana. Zanim praca była napisana 7 sezonów serialu przeleciało jak wózki na v-rally.

Zbliżał się termin, w którym prace należało oddać. A ja czekam od 2 tygodni na maila z poprawkami. Pięknie. Kilka dni przed oddaniem dowiaduję się, że zapomniał się wysłać. Trochę paniki, poprawki nanoszone całą noc, poprawki do poprawek, jeżdżenie w kółko z kolejnymi wersjami do promotora. Majowy weekend i zamknięty w tym czasie dziekanat automatycznie przeniósł termin o tydzień, panie z dziekanatu ponownie nie zawiodły. A pani promotor miała ciekawą przypadłość, że musiała zawsze ponarzekać, nastraszyć, że to nie przejdzie, po czym przyznawała, że jest ok.  Groziła, że moja praca nie zasługuje na więcej niż 3, ostatecznie postawiła 4. Coś ostatnio pisałem o konsekwencji.

Na samą obronę uczyłem się jak zwykle, czytając wydrukowane opracowania przed wejściem na egzamin, spędziwszy poprzednie dni z odpalonymi PDFami na komputerze. Tylko odpalonymi. Słuchanie relacji kolejnych wychodzących sprawiało, że w kółko powtarzałem: co ja tu robię, przecież nic nie umiem. Jak zwykle jednak byłem wyjątkowo spokojny, tak było przed maturą, tak było przed egzaminem na prawo jazdy, tak było i teraz. Nawet fakt nagłego pęknięcia podeszwy buta nie wyprowadził mnie z równowagi. To był dobry prognostyk. Przed komisją oczywiście zadziałały prawa Murphy’ego. Podczas prezentacji planowałem pokazać trochę możliwości mojej aplikacji. Jakie było moje zdziwienie, gdy zamiast widzianego jeszcze dzień wcześniej ekranu z menu pojawił się długi i skomplikowany komunikat z errorem. Nie muszę chyba dodawać, że zaraz po wyjściu z sali na telefonie wszystko wyglądało jak należy?

Przy ogłaszaniu wyników zostałem nawet jako jedyny wymieniony z nazwiska w całej grupie. Jak zwykle: najmniej podobało nam się wystąpienie pana Szczepaniaka. Ale czy to ważne?

 



1 Komentarz do “Sobota – „Wbrew wszelkim prognozom””

  1. Kompot napisał(a):

    Dzięki temu wpisowi i ja powspominałem trochę nasz wydział, zajęcia i zaliczanie różnych rzeczy na wałku :) Najzabawniejsze w tym wszystkim chyba było to, że nasz rocznik tak przeginał pałkę, że kolejny miał z tego powodu wiele problemów, inne zasady zaliczania czy inne pytania na egzaminach. Dzisiaj oglądałem na fb foty z montowania napisów na świetlicach :P

    No, a co do pań z dziekanatu to złote kobiety! Jakby w każdym urzędzie były tak miłe, ładne i uśmiechnięte panie to z przyjemnością by się tam chodziło :)

Zostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *