VNM - Supernova

 

W moim Intro do bloga pisałem, że nie będzie tu recenzji płyt. Poniższa notka może trochę tak wyglądać, jednak nie muszę sprawdzać, czy sobie sam nie zaprzeczam. Bo mimo mnogości ocen i sądów nad albumem, w głównej mierze będę oceniał i sądził samego artystę.

Jeszcze kilka miesięcy temu ostatnie słowo poprzedniego zdania nie istniało w moim słowniku jako synonim dla VNMa. Zakładając tego bloga byłem wręcz pewien, iż utwór wymienionego osobnika nie będzie stanowił tytułu żadnego wpisu, jeśli będę w pełni poczytalny podczas pisania.

No i stało się. Do alkoholu lub innych używek dosyć mi w tej chwili daleko (patrząc wstecz oczywiście, bo nawet najbliższa przyszłość nie jest w stanie zaburzyć w taki sposób mojej osoby w tym momencie), a VNM ląduje na NMD (piękno TLSów, czyli Trzy Literowych Skrótów).

Jeśli ktoś wie o rapie trochę więcej niż Dariusz Szpakowski o piłce nożnej, oraz czyta to, co piszę i komentuję na fejsie, raczej poniżej nie znajdzie nic nowego. Albowiem album Etenszyn: Drimz Kamyn Tru wywołał mnóstwo ambiwalentnych emocji, przez co wypowiadałem się o nim dosyć sporo.

Żeby nie było wątpliwości, V był hejtowany przeze mnie odkąd pamiętam, pierwszy raz spotkałem się z nim przy okazji beefu z Jimsonem i od razu mnie zniechęcił. Czym? Masakryczna radosna twórczość przy wszelkich próbach trafiania w bit, straszne akcentowanie sylab czy ego wielkości wieży Eiffla. Ale to wszystko nic przy wszelkich nieudolnych panczach, które z założenia miały być błyskotliwe i trafne, a wywoływały jedynie uśmiech politowania (mam wielki wóz jak niebo? Serio?).

Mimo wszystko VNM był propsowany przez większość zawodników z mainstreamu. Mało tego, dogrywał im nawet featy. Przez chwilę myślałem, że może naprawdę się nie znam, ale przypomniałem sobie, że Chadę też chwalą. Wszystko w normie.

W końcu Prosto wypromowało go jak J. Cole’a Hov, teraz jest wszędzie, mów mu Coca-Cola flow. Wydał pierwszą płytę, na której nadal najmilszymi momentami były te, w których wchodzili jacyś goście. Wydał drugą płytę. Wszystkie zarzuty zamieszczone dwa akapity wyżej nadal są na czasie, a jego ego sra na głowę jego skillsom. Ale… (podobno wszystko co przed ale się nie liczy). Premiera płyty odbyła się prawie miesiąc temu, a ja nadal nie mogę jej zdjąć ze swojej playlisty. Tak się podobno dzieje, gdy mocne strony przebijają te słabe. W takim razie te mocne muszą być naprawdę mocne, skoro potrafią przyćmić, aż takie minusy.

I są. Przede wszystkim bity i to głównie te, których ojcem jest SoDrumatic. Ta i wiedz, że to łamie mi serce, że nawija na nich właśnie V. Od Potrzebuję, przez Nigdy więcej, aż po Jesteś, którego strona muzyczna jest prawdziwą wisienką na torcie. Do tego wszystkiego pomysły na kawałki, zastosowanie śpiewu w odpowiednich miejscach (czyżby pierwszy w Polsce jak sam się chwali? Na myśl przychodzi Semtex Kajmana i Borixona, gdzie jednak tych dwóch panów bitami i śpiewem pozjadał PRWRS. Plus oczywiście Kandydaci na szaleńców), brzmienie zalatujące amerykańskim mainstreamem i mega inspiracja (kopia?) J. Colem i Drake’iem, o czym zresztą sam wszędzie mówi krytykując czarno-żółtego Wiza. W kilku kawałkach nawet ma momenty idealnego trafiania w bit przy swoich wymuszonych poczwórnych (Supernova), przy przyspieszeniach częściej brzmi jakby miał się udusić, ale też bywają dobre. Szkoda, bo to wszystko z odpowiednimi umiejętnościami byłoby prawdziwą Hiroszimą z 1945.

Niestety idiotyczne wersy są na porządku dziennym, uczymy się o nowych zjawiskach atmosferycznych (halny w Warszawie), dowiadujemy się, że może być zimno, ale nie przykro (w ogóle cały Śnieg to jakaś parodia), a Pezet wrzucał jego wersy w opisy na gg. A to tylko czubek góry lodowej. Chłopa ze wsi wyciągniesz, wsi z chłopa nigdy.

Apogeum wszystkiego był video wywiad dla Popkillera, którym sam portal chwali się jakby to było niewiadomoco. A zarówno jedna jak i druga strona pokazała poziom. Zachęcam do obejrzenia, bo jak to mówi Paulina niezła beka jest grana. Mateusz Natali sztywny niczym kij do mopa, a VNM wręcz przeciwnie, luźny jak rękaw szaty czarodzieja. Niech przykładem będzie moment, w którym padła prośba o nawinięcie acapella jakiegoś numeru z 834, a nawalony V zaczął dukać swoje Ujebali mi pół japy jak miałem cztery lata…

Najlepszym dowodem, na to, że VNM powoli robi postęp, jest to, że poświęciłem mu aż tyle miejsca tutaj. Problemem jest to, że on nie widzi tych swoich słabych stron, a nawet traktuje je jak zalety. Dodatkowo banda psychofanów traktujących go jako dar od bogów przytakuje mu do rytmu, w który on sam nie trafia. Nie liczę więc, że kiedyś nagra album, którym naprawdę podjaram się jak lasy w Australii. Licze na to, że pojawi się na tej scenie ktoś z większą dawką pokory, kto będzie potrafił takie patenty na albumy wykorzystać w odpowiedni sposób.



1 Komentarz do “VNM – „Supernova””

  1. Rasmentalism - Ładne życie | Nie mam drobnych napisał(a):

    […] tego bloga. Chodzi o moje początkowe zapewnienie, że nie będzie tu recenzji. Za pierwszym razem nie była to tak naprawdę recenzja, chociaż tekst mógł na nią wyglądać. Teraz jest to […]

Zostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *