Eldo - Oryginalny Pilsner (My!) feat. Indy, Wich, Pjus

 

Chyba muszę częściej wyjeżdżać. Z pięciu ostatnich tekstów na blogu będzie to już drugi w takiej tematyce. Bronię się przed tym stwierdzeniem rękami i nogami, ale to naprawdę potrafi być inspirujące.

K. wyjechała na dwumiesięczny erasmusowy staż do Pragi, więc nie miałem wyboru. Oczywiście nie byłem zbyt chętny na taką podróż, ale jak kobieta coś postanowi, to nie ma odwrotu, nie? Przy okazji uznałem, że odwiedzę w końcu Kompota we Wrocławiu, bo od 3 lat już tam siedzi (to nic, że co jakiś czas pojawia się w Szczecinie, a rozmowy na Hangouts prowadzone są na bieżąco) i przy wielu okazjach rzucałem do tego czasu puste zapewnienie, że to zrobię.

Moje dziewczę, nauczone tym, że zawsze zabiera za dużo rzeczy do walizki, chciało być tym razem racjonalne. I było aż za bardzo. Pamiętając o tym, żeby spakować niezbędne minimum i po prostu się zmieścić, ograniczyła się tak, że już pierwszego dnia dzwoniła załamana, że nie ma pojęcia jak to się stało, ale 3 koszulki i 2 pary spodni na 2 miesiące, to zdecydowanie za mało. Pomijając kurtki, sukienki itp. które także znalazły się w jej bagażu przyznałem wyjątkowo rację. W związku z tym też, zamiast jechać tam z normalną małą torbą, w którą bym się bez problemu na te 5 dni zapakował, miałem ze sobą torbę słusznych rozmiarów w 75% wypełnioną jej rzeczami. Oczywiście w międzyczasie nie omieszkała zrobić sobie zakupów i pewnie nigdy w życiu nie miała podczas tej czynności lżejszego sumienia.

We Wrocławiu byłem pół dnia, więc za dużo o nim nie napiszę, chociaż przewodnika miałem dobrego. Kompot całą trasę miał konkretnie zaplanowaną, a zaczynała i kończyła się sprytnie pod jego domem nie dublując się w żadnym momencie. Mnóstwo rowerów, sporo dziwnych ludzi i dopasowanych do nich miejsc. Kompot zastanawiał się kto kupuje lemoniadę ze starej pomalowanej na cytrynowo przyczepy kempingowej przed mostem na Wyspę Słodową. Nie musiałem długo szukać, by pokazać mu target tego „lokalu”. Na ławce siedział chłopaczek, wiek na oko studencki, o ławkę oparty longboard, a w ręku zniszczona stara książka, która bynajmniej nie służyła do czytania. W burgerowni zostałem przywitany energicznym „Cześć!” i zastanawiałem się, czy to z powodu mojej koszulki, na której też znajdował się taki napis, czy po prostu tak muszą do każdego klienta. Kompot usłyszał to samo, więc jednak bramka numer dwa, chociaż przyznam, to i dalszy sposób odbierania zamówienia zdecydowanie rozluźniały atmosferę. „To brzmi jak wyzwanie” – rzuciłem do mojego towarzysza przy kasie obok, gdy dopytywał się o różnicę w rozmiarze burgerów i usłyszał od niedużej niewiasty dumne „ja zjadam dużego!”. Piliśmy też piwo „Dla paskudnych pijaków” sygnowane przez Food Emperora, a na koniec zobaczyłem galerię neonów, której próżno szukać w standardowym przewodniku po mieście, a była to zdecydowanie jedna z najciekawszych atrakcji.

W piątek rano miałem zaplanowany odjazd Polskim Busem prosto do stolicy Czech. Na przystanku tłum ludzi i mam wrażenie, że tylko ja byłem „pojedynczy”. Inni dzielili obowiązki i gdy jedna osoba zajmowała się tetrisem w bagażniku, druga już zaklepywała miejsce w środku pojazdu. Wszedłem przez to w momencie, gdy wszystkie normalne miejsca były już pozajmowane. Szczerze mówiąc to nawet na tym skorzystałem, bo przypadło mi miejsce obok kierowcy, dzięki czemu miałem najlepszy widok przez przednią szybę, więcej miejsca na nogi, własne lusterko boczne i informacje o opóźnieniach z pierwszej ręki.

Praga przywitała mnie zdenerwowaną K., bo sprzedawca w sklepie miał czelność przyczepić się, że kupuje wodę, w celu rozmienienia pieniędzy, by mieć drobne na zakup biletu komunikacji miejskiej w automacie. Ponoć mówił, że bilet można kupić u niego, ale była już tak poirytowana jego tonem, że na złość wolała iść do automatu. Był to pierwszy i zarazem ostatni raz, gdy ktoś w tym mieście był niemiły, przy czym nie byłem naocznym świadkiem sytuacji, więc można uznać, że się nie liczy. Serio, byłem w szoku, jak bardzo można wznosić się na wyżyny pozytywnych zachowań. Nawet kierowcy, którzy musieli się zatrzymać przed przechodzącym przez jezdnię tłumem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że tłum ów miał czerwone światło, które większość traktuje tam jedynie jako sugestię, a nie faktyczny prawny przepis. Dla porównania, gdy już wróciłem do Polski, pewien delikwent stopniowo wjeżdżał sobie na pasy bez sygnalizacji świetlnej, bo ludzie za wolno przechodzili. Daleki jestem od generalizowania, stwierdzam jedynie rzecz, którą zauważyłem.

Akademik, w którym mieszka moje dziewczę mocno nie różnił się od tych, które dane mi było odwiedzać w czasie studiowania. Ciekawy był za to zapis w regulaminie, dzięki któremu udało mi się tam nocować za 8 zł. Nie wiem, może w Polsce jest podobnie, nie miałem okazji się orientować, ale tam można zgłosić wizytę gościa w swoim pokoju, sześć dni w miesiącu, trzy dni jednorazowo, z symboliczną opłatą „za pościel”. Co prawda pewnie udałoby się przenocować i bez tego, gdyż jakakolwiek kontrola wejścia była mocno wyluzowana, a sam proces zgłaszania mnie jako gościa wprawił człowieka na recepcji w niemałą konsternację i cały szereg rozkmin jakie dokumenty powinien przygotować i wypisać. Widocznie zbyt często tego nie robią. W każdym razie wolałem się nie przekonywać, co by było gdybym jednak próbował tę drobną opłatę „przyoszczędzić”. A pościeli w końcu nie dostałem.

Zwiedzanie z K. jest specyficzne. Zupełnie nie interesuje jej kontekst historyczny, czy jakikolwiek inny, miejsca lub budynku, na który patrzy. Mają być po prostu wrażenia estetyczne. Zanim do niej pojechałem, to nasłuchałem się, że widziała JAKIŚ zamek i że ładny. Była na JAKIMŚ wzgórzu i piękny z niego widok. Główne atrakcje z przewodnika owszem, odhaczone. Jednak poza nimi grane było głównie przechadzanie się z punktu A do punktu B, rozciągnięte o wszelkie ładnie wyglądające miejsca ujrzane po drodze, lub zaznaczone na mapie. A że tam coś jest na każdym rogu, to było co oglądać. No cóż, oni nie zostali zbombardowani przez Niemców podczas wojny.

Wyjazd ten dwukrotnie uświadomił mi, że kobiety należy się słuchać. W momencie, gdy się pakowałem K. wyraźnie zaznaczyła, że chce żebym zrobił jej sporo zdjęć, więc zasugerowała zabranie ze sobą aparatu, co jednak średnio mi się uśmiechało. Miałem zresztą argument w postaci jej rzeczy zajmujących większość mojej torby, więc uznałem, że telefon będzie w zupełności wystarczył. Już podczas pierwszego spaceru po praskim Belwederze mocno tego pożałowałem. Naprawdę chciała sporo zdjęć, więc telefon wędrował co chwilę z kieszeni do ręki. Często działo się tak, że przekonany o wystarczającej ilości zostałem informowany o nowym pomyśle, co wiązało się z powtórzeniem czynności. Podczas jednego z takich powtórnych wyciągnięć złapałem telefon dosyć niedbale, przez co postanowił chyba skoczyć ze spadochronem. Bez spadochronu. Spotkanie z betonem okazało się zabójcze dla szyby na ekranie. To była jedna z tych sytuacji, o których całe życie się myśli „mnie to nie dotyczy”. A jednak. Nie przypominam sobie, bym w ostatnim czasie wpadł w taką złość, jak wtedy. Na szczęście podobno nie trwała ona długo, a wpływ na to zapewne miał fakt braku jakichkolwiek uszkodzeń funkcjonalnych. Jestem mocno związany ze swoim smartfonem, traktuję go trochę jako swego rodzaju rozszerzenie własnej osoby, co może wydawać się głupie. Fakt, nikt normalny nie poświeciłby mu całego akapitu.

Druga strata znacznie mniej kosztowna. Przed samym powrotem K. ostrzegała, żebym nie chował okularów przeciwsłonecznych do jednej torby szmacianki razem z powerbankiem, którego obudowa ma dosyć szorstką strukturę. Myślałem wtedy bardziej o tym, że w nocy nie będą mi potrzebne. Jednak podróż trwała jeszcze kawałek dnia i mało komfortowe było podróżowanie z porysowaną na samym środku prawą szybką.

Czeskie jedzenie nie należy do najlżejszych, ale jest mocno w moim typie. Nigdy bym nie pomyślał, że do teraz po głowie będzie mi chodził usmażony w panierce kawałek sera. Zwłaszcza, że nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Knedliki to standard, chociaż znałem bardziej na słodko. Teraz zjadłem w gulaszu na ciemnym piwie. Chociaż największą petardą był trdelnik, czyli zawinięte na drewnianym wałku ciasto, obtoczone cukrem, migdałami i cynamonem, po upieczeniu wysmarowane Nutellą. Jedząc to czułem się jak małe dziecko, bo nie zwracałem zupełnie uwagi na to, że byłem cały umorusany czekoladą na twarzy. Za to uśmiechnięty jak po złapaniu pierwszego stworka w Pokemon GO. Mają też ciekawy lokal, gdzie na wejściu każdy dostaje kartkę i idąc po kolei po różnych stanowiskach i zbiera numerki odpowiadające wybranym daniom. Widziałem w Polsce podobne patenty, jednak mniej analogowo, bo na kartach magnetycznych. Przy wyjściu kartki daje się kasjerce, która wklepuje odpowiednie numerki.

Walutę też mają śmieszną. Jedna Korona czeska, to około 16 groszy. Dziwne uczucie, gdy wydaje się setki na codzienne zakupy. 1 korona to najmniejszy nominał, nie przeszkadza to w istnieniu cen cząstkowych, takich jak 16,50 Kč. Jak rozwiązują ten problem? Najprościej – zaokrąglają. Mocno się zdziwiłem, gdy w sklepie Billa (taka ichnia Biedronka, mają też Żabki, oczywiście odpowiednio zapisane, z mocno innym wyglądem szyldów, jednak Wikipedia mówi, że to to samo co u nas) z 24,90 Kč zrobiło się nagle 25. Po chwili dopiero zreflektowałem się, że to różnica niecałych 2 groszy. Tak czy siak, odnoszę wrażenie, że ktoś na tym w niejawny sposób zarabia.

Ogólnie z tymi drobnymi to cały czas problem. Wszystkie automaty przyjmują tylko monety i co chwilę trzeba rozmieniać banknoty, najczęściej kupując jakieś pierdoły. Drugiego dnia byliśmy w ZOO i K. się uparła, że chce zjechać wyciągiem krzesełkowym – 25 koron w monetach. Na szczęście piwo mają tam tańsze niż wodę i nawet w takim lokalu w ogrodzie Kozel z puszki kosztował w okolicach 4-5zł. U nas prawdopodobnie dwukrotność tej kwoty należałoby uznać za okazję.

Na koniec zostawiłem rzecz, którą byłem zafascynowany najbardziej. Zauważam, że to dosyć stałe zauroczenie podczas moich wojaży zagranicznych. Chodzi o język. Mimo że po angielsku bełkoczę o tyle, o ile i często mam wrażenie, że do nauki języków moja głowa się nie nadaje, to takie wyjazdy uświadamiają mi coś zupełnie odwrotnego. Chociaż to może bardziej kwestia moich kulturo- i językoznawczych zajawek. I nie chodzi już nawet o to, że rozumiałem praktycznie wszystko, co mówili do mnie Czesi w swoim języku. W ogóle tam większość bez problemu rozmawia po angielsku, nie jest to perfekcyjna znajomość, ale taka, dzięki której można się spokojnie dogadać. Przy tym wszystkim bardzo płynnie wtrącają swoje ojczyste zdania i nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że jeśli oni będą mówić po swojemu i my po swojemu, to każdy zrozumie, o co chodzi drugiej stronie. Ja jednak głównie zastanawiałem się nad genezą ich słów. To wygląda trochę tak, jakby chcieli mówić po Polsku, ale po drodze coś im poszło nie tak. Jest to taki mocno niedbały nasz język, z mnóstwem zdrobnień, które de facto są normalnymi słowami. Z drugiej strony w wielu przypadkach nie sposób zauważyć, że nie komplikują sobie życia, tak jak my i określają sporo rzeczy mocno wprost. Nie mają czegoś takiego jak salon samochodowy, czy komis, dla nich to po prostu vykup vozidel. Z drugiej jednak strony są trochę pomyleni, bo truskawki nazywają jahodami, a wszystko, co świeże, dla nich jest cerstwe. Moim faworytem jednak są divadlo (teatr) i tucnak (czytane jako tuczniak – pingwin). Nie mają też za bardzo zwrotów grzecznościowych, bo i po co pisać „proszę nie opierać się o drzwi” w metrze, skoro można wprost „ne oprejte se o dvere”. Może gdybym siedział tam 2 miesiące jak K. to bym wrócił z nową umiejętnością, skoro po 4 dniach automatycznie poznałem kilkanaście podstawowych zwrotów i słów.

Sądząc po entuzjazmie z jakim o tym wszystkim piszę musiało mi się podobać. A w przyszłym tygodniu udaję się do Poznania na Uniwersyteckie Mistrzostwa Świata w wioślarstwie jako członek media teamu. Nie obiecuję, że to zainspiruje mnie do napisania kolejnego tekstu, jednak istnieje spora szansa.

PS. z rozpędu próbowałem przetłumaczyć czeską zwrotkę z tytułowego numeru na rapgeniusie, jednak tłumaczenie dosłowne jest strasznym bełkotem z rzucanych haseł, które mają ze sobą jakieś luźne powiązanie. Poza tym system mnie czasowo banował, gdy dodawałem same adnotacje tekstowe bez linków i obrazów. Ciekawskich zapraszam.



Zostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *