1002732_702075009818849_811896845_n

Nie przeszedłbyś kilometra w moich butach… niewątpliwie, bo szczerze mówiąc, sam ledwo dałem radę.

Co mnie podkusiło? Przede wszystkim potrzeba większego komfortu w trakcie poruszania się miedzy punktem A i B (oraz na odwrót), gdy chodniki pokrywają się tym białym gównem. A przy okazji uniknięcie skojarzeń z kanadyjskimi traperami, którym od czapki odstaje ogon szopa. Chodzi mi o zakup w miarę wyglądających, zimowych butów, gdyż od paru miesięcy Google Fit podrzuca mi codziennie powiadomienie o wykonaniu zadania godzinnego marszu. Do pracy mam 20 minut pieszo, a pod pracą czerwona strefa parkowania, co automatycznie pozwala Hondzie odpoczywać na parkingu pod domem.

Wpływ na decyzję miała też trochę K., która co chwilę przemycała swoje delikatne sugestie, że nie można całe życie biegać w najkach. Sam też uznałem, że mógłbym się zaopatrzyć w coś lepiej pasującego do płaszczyka kupionego w zeszłym sezonie (swoją drogą również z jej pomysłu).

Poszukiwania nie trwały długo, jedna wizyta w Outlet Parku pozwoliła pozbyć się paru cyferek z konta. Zadowolony oglądałem je w domu z każdej strony. Naprawdę byłem do nich przekonany!

Byłem…

Ochoczo rano przywdziałem je przed wyjściem, akurat trochę śniegu spadło, więc idealnie mogłem przetestować je w boju. Oprócz wrażenia bycia gestapo z nogą w gipsie, przez sztywność, do której nie byłem zbytnio przyzwyczajony, było całkiem spoko. Nie musiałem omijać pomniejszych zasp, mogłem deptać po kałużach, no trochę jak dziecko, które wyszło w kaloszach na dwór po deszczu.

Dotarłem do pracy, zasiadłem za biurkiem, jednak gdy po godzinie ruszyłem w stronę kuchni, coś jakby zatrzymało moją prawą stopę. Ból jakby ktoś przejechał mi pilnikiem po pięcie i to takim, jaki w bajkach chowany jest w chlebie do więzienia. Pół biedy teraz, gdy mogę siedzieć plus ewentualnie szurać nogą po panelach, ale co za parę godzin? Trasa powrotna wydawała się doświadczeniem gorszym niż nieudana próba przebrnięcia przez pierwsze sto stron Władcy Pierścieni i dłużącym się podobnie jak ta Froda do Mordoru.

Zaczęło się lekko – pierwszy raz wychodząc z pracy skorzystałem z windy. Pamiętacie Bez mapy Łony? No to teraz moja wersja. Panie i panowie, ja nie szedłem. Ja ciągnąłem za sobą swoją prawą stopę. Wyszedłem na park obok Kaskady. Pierwszy raz cieszyłem się, że jakaś droga nie jest odśnieżona. Uklepana nawierzchnia pozwoliła dosyć swobodnie sunąć i po chwili zbliżałem się do Obrońców Stalingradu, widząc zarazem, że już świeci się zielone na jedynym przejściu ze światłami na mojej całej drodze. Normalnie nawet bym nie mrugnął i ruszył z większym impetem. Teraz też ruszyłem (bo przecież nie będę czekał) jednak z mocno zgniłym wyrazem twarzy, czując już jak mięso na stopie oddziela się od kości. Później mam do wyboru, albo przejść kolejną ulicę, póki na sygnalizatorze widnieje idący ludzik, albo pójść prosto do pasów wymagających mniej cierpliwości, za to więcej czujności. Tym razem czerwony ludzik już chyba nawet zapomniał, że ma kolegę innego koloru. No cóż, przynajmniej nie musiałem wybierać. Przez plac Lotników dotarłem do Mazurskiej, której 3/4 chodnika jest wyłożone słynnymi szczecińskimi, podłużnymi, cholernie śliskimi zimą płytami. Kiedyś na zajęciach z performatyki ktoś uznał, że te płyty pozwalają rozpoznać, kto jest tutejszy, a kto przyjezdny. Nie, nie chodzi o to, że one krzyczą swój!, albo obcy!. Chodzi o sposób wkraczania na nie w zależności od warunków. Naciągana teoria. Dla mnie kluczowa w tym momencie była proporcja, gdyż AŻ 25% zajmowały zwykłe płytki chodnikowe, po których zdecydowanie łatwiej szło się na jednej nodze. I tak dreptałem tempem dwukrotnie wolniejszym niż normalnie: ulica, torowisko, ulica, płyty, ulica, płyty, ulica, wysepka, ulica, chodnik. Ileż dodatkowych szczegółów, zwykle niedostrzeganych, pozwala ujrzeć takie tempo. Przypomniałem sobie o panu ze spożywczego, który latem/jesienią wystawiał przed swój sklep stragan z butami po 15 zł za parę. Jak ja żałowałem, że teraz go nie było. Wziąłbym cokolwiek, co by miało odkrytą piętę i tym samym pozwoliłbym temu panu sprzedać w końcu swoją pierwsza parę. Minąłem okno, w którym widziałem kiedyś starsza panią, stojącą jak Leo na dziobie Titanica z odpalonym na cały regulator soundtrackiem z Rydwanów Ognia w tle. Przechodziłem obok bloku, na którym jest napis: Takie buty! Jakie? Kalosze :) i przypomniałem sobie, ze widziałem ofertę mieszkania na sprzedaż w nim. Tak długo ciągnąłem za sobą nogę, że przeanalizowałem wszelkie plusy i minusy tej lokalizacji. Aż w końcu dotarłem do przejścia podziemnego przy alei Wyzwolenia.

W tym momencie poczułem ból nieporównywalnie większy niż do tej pory. Byłem tak blisko celu, a mimo to, tak daleko. Jedno było pewne – na pewno jakiś uliczny grajek będzie starał się mi umilić przeprawę na drugą stronę. Nie byłem tylko pewien czy dziś będzie to pan z gitarą, z akordeonem, czy młoda parka z keybordem na baterie, śpiewająca własną twórczość w klimatach DKA. Bramka nr 1. Moja prędkość pozwoliła mi policzyć, że w futerale leżącym przed nim uzbierało się już całe 7,53 zł. Opłacalna fucha, nie ma co. Nie wiem, czy chciał dorobić podkład do mojej wędrówki, czy bał się, że coś podbiorę, ale jakoś umonotonnił swój występ na ten czas. Została jeszcze jedna przeszkoda, zdecydowanie gorsza. Jehowi. Stoją tam dzień w dzień z tymi swoimi gazetkami i zadają przechodzącym dziwne pytania. Gdyby nie kałuża krwi w bucie, to uznałbym nawet, że był to dobry dzień, gdyż wtedy do przejścia podziemnego oddelegowana została parka i pan był bardzo zajęty zaimponowaniem pani. – A takie cukierki pani jadła? – Pierwsze widzę! – Proszę spróbować, wyśmienite! – Faktycznie, mlask, bardzo dobre! Dzięki czemu nikogo nie interesowało, czy jestem szczęśliwy na tym świecie. A moja odpowiedź tego dnia mogła być naprawdę ciekawa.

Do domu wszedłem jak zombie, wystraszona K. schowała się w łazience. Albo poszła tam po prostu, bo zaraz miała wychodzić. Zacząłem jej opowiadać o tym, że ja zaraz pojadę do sklepu z butami, wywalę na ladę uwalone w błocie podeszwy i zażądam zwrotu pieniędzy wraz z rekompensatą za straty fizyczne (pokazując oczywiście to co pozostało ze stopy). Jedynie się zaśmiała, mówiąc, że skórzane buty muszą się przecież ułożyć pod nogę. Szkoda tylko, że te zaczęły układać nogę pod siebie!

Spoko, dam im szansę, niech tylko rana się zagoi. Ale następnym razem nie będę się sugerował niczym. Ani tym, że trzeba w końcu wydorośleć, ani tym, że coś bardziej pasuje do czegoś. A w wieku 80 lat kupię sobie jaskrawe Air Maxy.

PS. dzisiaj założyłem normalne buty i mimo rozgrzebanej rany, nie odczułem żadnego bólu. Where is your god now?



1 Komentarz do “W.E.N.A. – Tinker Hatfield”

  1. s. napisał(a):

    bo skórzane buty na pierwszy raz zakłada się na jeden spacer! a potem za dwa dni na kolejny i tak TY masz władzę nas nimi a nie ona nad Tobą :D

    ale popieram pomysł na osiemdziesięciolatka! :)

Zostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *